To jeszcze nie pora na największe okonie – przynajmniej na moich wodach, ale…
Wczesna jesień to okres największych zmian w naszych wodach. Im mniejszy zbiornik – tym te zmiany zachodzą dynamicznej, a im większy – tym okres przejściowy będzie trwał dłużej. W tym czasie ryby potrafią żerować naprawdę świetnie, mimo to wędkowanie może być piekielnie trudne.
Pogoda, a wraz z nią temperatura zmienia się dynamicznie. Jednego dnia mamy wręcz letni skwar, drugiego skrobiemy szyby naszych samochodów (Tak, na mazurach były już przymrozki). Czasami wystarczy, że słońce schowa się na moment za chmurami żebyśmy żałowali, że nie mamy ze sobą zimowego kombinezonu, tylko po to, żeby kilka minut później znów mocno zaświecić i zrzucić z nas wszystko poza podkoszulkiem.
O ile w wodzie te zmiany nie są tak dynamiczne to jednak są odczuwalne, a to sprawia, że o stabilizacji, pewnych miejscówkach i konkretnych godzinach długiego żerowania możemy zapomnieć.
To jeden z okresów największej dynamiki w wodzie. Ryby – szczególnie te najbardziej głodne – nie zatrzymują się w miejscu ani na moment. Grube okonie, bo o nich dziś mowa, potrafią jeszcze świetnie żerować na powierzchni, penetrować w toni stoki zatopionych łąk, lub przesuwać się powoli w niewielkich ławicach, dosłownie ocierając brzuchami o dno najgłębszych dołków.
Sprawia to, że naprawdę trudno je namierzyć – szczególnie na dużych i głębokich wodach – ale kiedy to zrobimy… możemy spodziewać się pięknych brań, naprawdę grubych ryb.
Ostatnie dni były piekielnie zimne i w mojej głowie pojawiła się wizja skupiających się w ławice uklei, pod którymi kręcą się piękne garbusy.
Odpuściłem zatem super lekkie wędki, zabrałem ze sobą sandaczowe pudło i ruszyłem nad wodę.
Pierwsze miejsce miało mi dać wiele odpowiedzi. „Jeżeli tu trafię grubą rybę, to znaczy, że moja teoria się sprawdziła” – pomyślałem wrzucając kotwicę do wody po raz pierwszy.
Brania niestety wyglądały tak jak przedtem. Sporo małego okonia biło w moje duże gumy, a kiedy wziąłem do ręki dropshota praktycznie w każdym rzucie miałem rybę.
Garbuski głodne, mocno bijące, jednak tak ostrożne, że tylko prowadzenie gumy praktycznie w miejscu dawało brania. Udało mi się złowić fajnego, blisko 30-to centymetrowego okonia, ale przecież nie po takie ryby przyjechałem…
Kolejne blisko 4 godziny spędziłem skacząc po miejscówkach. Ryby były nadal mocno rozstrzelone i znajdowałem je w praktycznie każdym miejscu. Niestety nie w takich rozmiarach jakie mi się marzyły.
Wyłączyłem kamerę i zatrzymałem się na środku jeziora. Coraz ciemniejsze chmury śmigały nade mną pchane coraz silniejszym i zimniejszym wiatrem. Ponad 500 hektarowa woda była kompletnie pusta. Musze przyznać, że wpadła mi do głowy myśl o spłynięciu do domu…
Postanowiłem sprawdzić jednak jeszcze jedno miejsce. Zatrzymałem się na ogromnym blacie. Niewielkie ławiczki okoni leżały poprzyklejane do dna na około 7-miu metrach. Wziąłem do ręki dropshota i bez większego przekonania zacząłem obławiać to miejsce. Małe okonki standardowo biły w niewielką jaskółkę. Nie działo się nic nadzwyczajnego.
W pewnym momencie jednak zauważyłem pod łodzią niewielką ławice znacznie większych ryb przepływającą dobre 2 metry nad dnem. Pierwsza myśl – leszcze…
Kilka minut później pojawiła się znów, za chwilę jeszcze raz. Kilkanaście sporych łuków prawie jak w zegarku przepływało pode mną co 5-7 minut. Kiedy kolejny raz się pojawiły, odczekałem chwilę i wrzuciłem mój zestaw do wody kilka metrów przed łódź. Nie dotarł nawet do dna… Piękny, gruby i piekielnie silny garbus przechwycił opadającą jaskółkę i już jej nie wypuścił. 37 centymetrów.
Odżyła we mnie nadzieja na tyle, żeby chwycić mocniejszy zestaw z większą przynętą – Ricky The Roach 7 cm – ale nie na tyle mocno by włączyć kamerę (wstyd Panie Ace!).
Nie minęło 5 minut i po podbiciu poczułem mocne uderzenie. Kolejny świetny okoń wylądował w podbieraku. Teraz już kamery nie wyłączę…
Po godzinie miałem w „przechowalniku” 3 okonie – 37, 35 i 33 centymetry. Brania bardzo rzadkie, ale ryby przepiękne – przynajmniej jak na moją wodę :)
Wypuściłem je i ruszyłem dalej. Po drodze zadzwonił do mnie Radek Witólski by obgadać wspólne łowienie. Prawie wypuściłem telefon z ręki, kiedy zobaczyłem gigantyczną ławicę ryb nad górką, nad którą rano nie było ani żywej duszy. Szybko pożegnałem się z Radkiem i jeszcze szybciej opuściłem kotwicę.
Pierwszy rzut Rickim na głęboką wodę. Wprowadzając go na nią poczułem twardsze dno i zażartowałem, że to idealna miejscówka na sandacze. Kilka sekund później moja okoniówka wyginała się w pół, a odjazdy jakie temu towarzyszyły przez moment naprawdę dały mi do myślenia. To jednak nie był sandacz, a kolejny, gruby, medalowy garbus.
Cały ten dzień wyglądał dokładnie tak jak go sobie wyobrażałem. Ryb nie było dużo, ale były bardzo aktywne, głodne i silne.
Być może gdybym szybciej ustawił się na tych górkach i po prostu poczekał uzbrojony w dużą gumę, złowiłbym ich więcej. Nie mam zamiaru jednak narzekać – było super i każdemu z Was życzę takiej zabawy.
Późną jesienią jest nieco łatwiej – kiedy ryby mocniej przykleją się do dna – ale tak silnych i walecznych ryb wtedy nie znajdziecie. Korzystajcie póki możecie i nie poddawajcie się!
Powodzenia i połamania
Ace